Urodziłam się w Nadrzeczu. Dużo pamiętam jeszcze sprzed wojny, dlatego że jakoś taka się urodziłam, ciekawa była, co się kiedyś działo.
Nieraz chodziłam na grzyby i widziałam, że od Kobla w stronę Majdanku Gromadzkiego, jest kawałek płotu i jeszcze cztery kamienie, które się nie lasują. Kiedyś domy bez podmurówki stawiali przecież. No i myślę sobie, co to jest? Później pytałam się swoich stryjów, a miałam taką rodzinę, że ojciec miał pięciu braci i dwie siostry. No i dlatego, że oni dużo wiedzieli, to wszystko mi jeszcze opowiadali.
Stryje też jeszcze z opowieści znali historię, że tam była wioska sięgająca aż pod Majdanek. Najpierw nazywała się Sędłaki ta wieś, a dlatego, że było dużo nazwisk Sędłak. W którymś roku, nie pamiętam w którym, bo mówili, ale nie zapamiętałam. W tej wiosce było dużo rozkoszy, jakieś zabawy… Przecież i moi ojcowie z braćmi – wszyscy byli muzykantami i grali po weselach i po zabawach wtedy. Na tych Sędłakach grali bardzo rozkosznie, w takie dni, co nie wolno było, czy w Wielki Piątek, czy w jakieś inne święta katolickie, kiedy wiara zabraniała. Stryje opowiadali, że właśnie w takie święto przyszedł taki stary dziadek z brodą, i mówi do tych zabawników: Kto w Boga wierzący niech wyjdzie, bo tu zabawa nie w tę porę, co trzeba. Oni go nie posłuchali, za brodę poszarpali, popchali, i wygnali go z tej zabawy. I później drugi raz przyszedł, za kilkanaście minut i mówi: Kto w Boga wierzący niech wyjdzie, proszę was. Oni wtedy tam jeszcze gorzej go poszturchali i znowu wygnali. Trzeci raz przyszedł i mówi: Kto w Boga wierzący proszę was, to wyjdźcie. Wtedy wyszło kilkanaście osób, a reszta i wszystkie zabudowania z nimi się zapadło. Zapadł się cały ten dom z tymi co byli na zabawie..
To jeszcze do tej pory tam jest to zagłębienie. Tam były Sędłaki, a Nadrzecze wzięło swoją nazwę, od tego, że leży nad rzeką Ładą. Moja teściowa opowiadała, że straszna cholera panowała dawniej i ludzie umierali. A ona to wtedy dopiero może jakieś 15 lat miała, opowiadała mi, jak to się stało. Pamiętam, że nawet w radiu mówili o tej cholerze. Wtedy zginęło dwie siostry teściowej. To była sierota przecież, bo jej wszystkie się umarły wtedy, nie miała nawet co jeść, ciężko jej było. Mieli dwie krowy, zaprzęgła je i pojechała tymi krowami w pole orać, żeby choć sobie kartofli posadzić. Ona nie wiedziała, że te krowy tam się zagrzeją, czy coś. Tam blisko tego kawałka, co ona orała, była woda i te krowy tam pobiegły, nauczone były, że tam piją. Mówiła do mnie, że to szczęście było, że się ten pług odpiął, bo by poobcinało tym krowom nogi. I tak się męczyła, poniewierała, aż się jej dzieciowiny troszkę dorosły.
Pamiętam nasz stary dom, on mógł być wybudowany jeszcze 100 lat zanim się urodziłam. Pamiętam, że dziadek, który miał niecałe 100 lat miał takie stare pismo, ale bardzo piękne, rozwijane prawie na metr. W tym piśmie było opisane wszystko od początku świata, jak Pan Bóg świat stworzył. Dziadek to pismo czytał swoim siedmioro dzieciom i żonie. Śpiewał godzinki i inne piękne pieśni, a w tym czasie sobie gotował. Te pieśni z tej książki znał już na pamięć. I później mój ojciec był muzykant, i ja też trochę. Jak dziadek umarł, to ja płakałam, bo to pismo włożyli z nim razem do trumny
Dawniej dzieci były grzeczne, że tych pięciu synów jak było cieplej spało w stodole. W jednej chałupie było ich za dużo. Kiedyś takie ławy były szerokie koło pieca i pod piecem, tak się spało rozmaicie. Chłopcy grali zabawę do 11tej, a potem spali do 8 rano. O ósmej mają wstawać na śniadanie, bo ojciec na ósmą gotował takie gary jedzenia. Była tam taka ława, było dwie miski gliniane, nałożył jedzenia na jednej stronie, na drugiej stronie i tak kto koło kogo chciał tak sobie siadał. Dziadek jak na ósmą poszedł do stodoły z taką paliczką i mówił: Chłopcy na śniadanie! Żeby choć tam jeden któryś raz się odezwał, to by miał. Wstawali, na środku podwórza była studnia, umyli się, twarz ręce, zjedli i szli w pole do roboty. W obiad była straszna gorącz, a późni te wszystkie bąki i muchy. I dlatego płachtą się owinęło konia, pod spodem w dwa końce, a z wierzchu się wiązało, bo nie można było robić, taki straszny był owad. I dlatego tak wszystko szło pięknie, ale jak się dzieci słuchały.
Dzisiaj na lasy państwowe na wschód mówią, że to las Fabrykantowy. Był Żyd, Fabrykant się nazywał i on miał ten las. Ordynacki las był za główną szosą. Nie pamiętam żadnego dworku w Nadrzeczu.
W leśniczówce na Nadrzeczu w czasie wojny mieszkał liściarz [Stefan Alwin – D.R]. Dzięki niemu zarabialiśmy, on skupywał jabłka, gruszki, grzyby. Tam wszyscy z wioski pracowali niemal. On skupował i liście z jagód, żeby ludzie sobie zarobili, tam miał suszarnie i to suszył.
Opr. Dominik Róg